.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Rozdział I - Przestałaś się uśmiechać.

Siedziałam właśnie na tylnym siedzeniu czarnego Audi, który należał do mojej starszej siostry. Słońce podobnie, jak parę dni temu nie dawało mi spokoju i raziło po oczach. Cóż się dziwić, w końcu jest środek lata, a takie zjawisko jest raczej u nas normalne. W dłoniach trzymałam moją ulubioną książkę - "Blask ciemności"*. Czytając ją po raz pierwszy miałam wrażenie, jakby była napisana specjalnie o mnie. Młoda dziewczyna chorująca na stwardnienie rozsiane i powoli kończąca swoją przygodę - taki los niestety spotyka główną bohaterkę tej historii, Mię. Wielokrotnie uroniłam niejedną łzę podczas ostatniego aktu - jej śmierci. Czasem wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądać ten dzień w moim przypadku. Czy wstanę z wózka, ale zaraz potem upadnę z głośnym hukiem na ziemię? Czy podczas kąpieli kończyny już na stałe odmówią posłuszeństwa i zamarznę z zimna? Czy po prostu zasnę i już się nigdy nie obudzę? 
Spojrzałam na cyfrowy zegarek przy kierownicy. Wskazywał piętnaście minut po godzinie dziesiątej. Przysięgam, że kiedyś zabiję tę Sophie z zimną krwią. Nie dość, że mnie okłamywała to i jeszcze spóźniała przy każdej możliwej okazji. Wstałam dzisiaj, przepraszam - obudziłam się. Przecież niepełnosprawny człowiek nie może wstawać! Dobrze, nieistotne. Powitałam nowy dzień o bardzo wczesnej porze, aby w spokoju mogła mnie ona zawieść na tak zwane w Wiedniu "spotkania z duszą". W naszym okręgowym szpitalu jest co tydzień prowadzony taki dzień, podczas którego każdy chory ( na obojętnie jaką ) ciężką chorobę nieuleczalną może zintegrować się z innymi, zaczerpnąć porad lekarza lub psychologa. Bezpłatnie, oczywiście. Sophie pomyślała, że raz w tygodniu mogę ruszyć się z domu i zrobić coś przynajmniej dla mnie pożytecznego. Z początku nawet zaciekawiła mnie je propozycja i nie mogłam doczekać się pierwszej wizyty w szpitalu (o dziwo, bo tak to ich nienawidzę). Niestety, ten dobry i przyjemny urok znikł, kiedy po nim wróciłam..Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie zanudził swoim beznadziejnym gadaniem, że wszystko będzie dobrze. Czy oni naprawdę nie mogą pojąć tego, że nie nigdy już nic nie będzie dobrze? Halo, ja jeżdżę na wózku, nie mogę się praktycznie ruszać, umieram! I czy teraz oni znowu mogą powiedzieć, że wszystko będzie dobrze? No, właśnie..Jednym dobrym aspektem tych spotkań jest targ książek i odwiedziny przez sławne osoby. Jednak i tak wiem, że oni nie robią tego, bo są dobrzy i uprzejmi dla potrzebujących. Oni robią to, aby jeszcze podbudowało to ich wartość i popularność wśród innych. Szkoda, że naszym kosztem.
Zostało jeszcze piętnaście minut do rozpoczęcia zajęć, a moja kochana siostrzyczka jeszcze gadała sobie z kimś przez telefon, gdzie ja tymczasem umierałam z nerwów (i nie tylko). Stuknęłam palcem w szybę tak głośno, że się prawie wywróciła z tym telefonem. Posłałam jej groźne spojrzenie, po czym chyba załapała, o co mi chodzi. Szybkim ruchem włożyła komórkę do torebki i wsiadła do samochodu. Jak zawsze: roztrzepana i roztargniona.
- Ann, przepraszam cię, ale Max do mnie zadzwonił.. - zaczęła swoje nudne i rutynowe wytłumaczenie, "bo Max dzwonił". Za każdym razem, jak mamy zrobić coś fajnego i innego niż siedzenie na tyłku w domu, ten idiota musi stanąć nam na drodze. Nie lubię gościa, bardzo go nie lubię. To człowiek bez przyszłości i żadnych marzeń. Liceum nie skończone, pracuje w jakimś markecie i tyle. A Sophie musiała akurat się związać z nim..Może i nie przepadam za nią zbyt bardzo, ale nie chcę, aby się z nim spotykała. Najgorsze jest to, że ponoć on ma się do nas wprowadzić. Ale wtedy będę mogła wykonać mój genialny plan: walnę go z całej siły kulą.
- I co znowu ci powiedział? - zapytałam złośliwie. - Że kupi ci bukiecik róż i torebkę od Gucci? 
- Dobrze wiesz, że go nie stać na takie rzeczy. A ja wcale od niego tego nie oczekuję. Kochamy się i to nam wystarcza. - przekręciłam oczami. Czy do niej kiedyś dotrze to, że on wcale nie jest taki kochany, jak jej się wydaje? Co prawda, skromny jest i to nadto, ale czuję, że on coś skrywa tajemniczego przed nią. - A poza tym, on ciebie bardzo lubi. - uruchomiła silnik. Boże, wreszcie może dojedziemy na te spotkanie.
- Ale ja go nie. - odpowiedziałam zapinając pasy.
- Może kiedyś zrozumiesz, że to dobry człowiek.
- A możemy zmienić temat? Nie chce mi się gadać o tym..chłopaku. - odetchnęła ciężko.
- Jak nastawienie przed spotkaniem? Dobre czy raczej smętne, co? - uśmiechnęła się i obróciła w moją stronę. - Ostatnio wróciłaś bardzo uradowana. To był bardzo miły widok, bo już dawno przestałaś się uśmiechać. - rzekła.
- Być może miałam ku temu jakieś powody. - odparłam. - Od momentu diagnozy jakoś nie jest mi do śmiechu, ale pewnie tego nie zauważyłaś. Nikt tego nie zauważa. - w tym momencie już nie mogłam dusić dalej w sobie tych wszystkich emocji, jakie mnie wypełniały. Sophie pewnie myślała, że ciągłe gadanie o szczęściu sprawi, że ono powróci. Ale życie nie jest taką kolorową bajką, jak się wszystkim zdaje. Prędzej, czy później dopadną cię jego sidła i polegniesz, jak ja. - Cały czas żyjecie w tej złudnej rzeczywistości mając nadzieję, że ja kiedyś wstanę na nogi i pójdę daleko przed siebie. Musicie sobie zdać sprawę z tego, że ja już nigdy nie będę zdrowa, a czasu mam niewiele. - poczułam mokrą ciecz na moim policzku. Rzadko zdarzało mi się płakać, zazwyczaj tylko wtedy, kiedy najbardziej cierpiałam. Cóż miałam jednakże począć? Poklepać ją po ramieniu i powiedzieć "dam radę"? Tego nie da się zrobić, wiedząc, ze to niewykonalne. Bardzo chcę myśleć tak bardzo optymistycznie, jak moja siostra, ale chyba tylko zdrowym się to udaje perfekcyjnie, a chorzy muszę spostrzegać świat w czarno - białych barwach. Próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale ta niemoc, która towarzyszyła nam od dłuższego czasu ponownie powróciła.  W końcu, wyrwała się z jej sideł.
- Bardzo mi przykro, Ann. - spod jej powiek również poczęły płynąć przezroczyste krople słonej wody. - Nie mogę nic innego powiedzieć wiedząc, że moja jedyna bliska osoba umiera. - a ja nie mogłam nic z siebie wydobyć po wypowiedzeniu tych słów. Nie miałam stu procentowej pewności, że mówiła je szczerze, ale coś dziwnego tknęło moje chore serduszko. Do momentu przybycia na parking szpitala nie wymieniłyśmy się już żadnym zdaniem.

 Od naszej tygodniowej nieobecności na terenie jednostki nie zmieniło się nic, prócz kolejnych zielonych krzaczków obsadzonych w rządku obok oddziału ratunkowego. Oczywiście, nie mogło zabraknąć bliskiego spotkania karoserii czarnulka z ich gałązkami. Nieposkromiony i zawsze wszech obecny miejscowy ogrodnik, Stan wyszedł nam na przywitanie, jak to już miał w zwyczaju.
- Widzę, że pani skarb znów miał bliską styczność z moimi dzieciakami. - zaśmiał się. Sophie przekręciła stacyjkę i wysiadła z samochodu. Podeszła do bagażnika i z niewielkim wysiłkiem wyciągnęła mój przestarzały wózek inwalidzki na podjazd. Pogodna, jak niegdyś twarz pana Stana posmutniała, co mnie trochę zmartwiło. Przeważnie ciepły i pogodny człowiek stracił tę całą swoją moc. 
- Widzę, że mała nadal w tym samym stanie. - wskazał ręką na tego starocia. - Szkoda mi jej. Taka miła, fajna dziewczyna. - wyciągnął z kieszeni swojej marynarki opakowanie z chusteczkami. - Łezka w oku się kręci patrząc na nią. Nawet taki stary pryk, jak ja nie może się powstrzymać. - poczułam ponownie jakieś dziwne ukucie. Nie znałam tego pana zbyt blisko, wyłącznie z widoku. Druga strona wyglądała tak samo. Pomimo tego on przejmował się moim stanem zdrowia, pomimo tego prawa, że mogło to go zupełnie nie obchodzić. Uśmiechnęłam się słabo sama do siebie przysłuchując nadal ich rozmowie. 
- Nie jest tak źle. - Sophie zamknęła bagażnik. - Odkąd dostała nowe leki jest o wiele lepiej.
- Tu nie chodzi o zdrowie fizyczne, panno Wagner. Tu chodzi o zdrowie ducha. Umierający nie umiera tylko ciałem. Jego dusza i psychika zamiera znacznie szybciej. - oddalił się do swojego małego pomieszczenia, gdzie przechowywał wszystkie przyrządy ogrodnicze.Przez chwilę siostra wpatrywała się jeszcze w oddalającą się sylwetkę starszego pana, a następnie przysunęła wózek do moich drzwi i z lekkim grymasem posadziła mnie na nim. Nie odbyło się bez zbędnych jęków bólu. 
- Przepraszam, że nie mogę sama wstać i chodzić - rzuciłam przelotne spojrzenie. - Co, dużo byś dała, aby mieć normalną siostrę? - przygryzła nerwowo dolną wargę swoich ust i ze złością wymalowaną w oczach popchała mnie na wózku i ruszyła do wejścia głównego.
- Skończ to pieprzenie, Ann. - burknęła ostro.

Jakaś wychodząca pani otworzyła nam drzwi i przywitała promiennym uśmiechem, który z trudem udawało mi się zachować na twarzy. Robiło mi się coraz słabiej i miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Wielokrotnie mi tłumaczono, że to skutek uboczny leków, jakie spożywam. Jednakże coraz to częściej ten okropny stan doprowadzał mnie do zbędnego cierpienia i płaczu. Sophie lekko zaniepokojona moim stanem przystanęła obok sklepiku i kupiła mi wodę niegazowaną.
- Masz - powiedziała podając mi ją do ręki - napij się jej. Dzisiaj jest strasznie duszno, powinnaś dużo litrów wpoić do organizmu.
- Od kiedy jesteś takim lekarzem, co?
- Na Boga, Ann! - krzyknęła stawiając mnie na samym środku holu. Każdy przechodzień patrzył się na nas wielkimi, przepełnionymi ciekawością oczyma. Nienawidziłam takiego widoku, miała ochotę podejść go każdego z nich i wydłubać je gołymi rękoma. Zakryłam twarz dłońmi. Poraz kolejny poczułam, jak wypływają mi łzy spod powiek. Dlaczego ja byłam tak beznadziejnym człowiekiem? Nie dość, że marnowałam życie mojej siostrze, to jeszcze upokarzałam ją na każdym możliwym kroku. Pomimo tych wszystkich przykrości ona ode mnie nie odeszła, a ja monotonnie ją krzywdziłam. Nie rozumiałam kompletnie mojego stanu i rozumowania postępowań. Sophie ma rację, kiedyś byłam zupełnie inną i bardziej pogodniejszą Ann. Niestety, jak każdy zauważył umieram. I to nie jest moje jakieś złudzenie lub wyobrażenie, taka jest rzeczywistość. Staram się cieszyć każdą możliwą chwilą i robić to, co kocham. Przy sobie mam jednakże pewne ograniczenia i granicę, których nie mogę przekroczyć. Dlatego całe dnie spędzam w pustym mieszkaniu, a jedynym ciekawym zajęciem są te zebrania. Bardzo bym chciała być normalną osiemnastolatką z ogromnymi ambicjami. Ale po prostu tego nie potrafię, a niektórym trudno jest to zrozumieć i pojąć. Poczułam czyjąś dłoń na moim ramieniu. Nie obróciłam swojego wzroku ani nie zmieniłam postawy, nadal tkwiłam z dłońmi zasłaniającymi całą mą twarz. Czyjś ciepły głos rozbrzmiał wokół moich uszu.
- Przepraszam. - zrozumiałam, że to był głos mojej siostry. - Przepraszam cię za to, że nie potrafię tego wszystkiego zrozumieć. - nie powiedziała już nic, tylko zawiozła wprost do dużej sali gimnastyczno - korekcyjnej, gdzie zazwyczaj odbywały się spotkania ze sławnymi osobami. Uniosłam swoje oczy na wysokość zegarka i przekręciłam nimi. Czekały mnie ponad trzy godziny rozmów z tak samo niedowartościowanymi i zniszczonymi psychicznie, jak i fizycznie ludźmi, jak ja. Sophie przystanęła wraz z moim wózkiem i mną obok niewysokiego chłopaka, który pod za dużą czapką z daszkiem ukrywał swoją łysą, cierpiącą główkę. Sophie przykucnęła przy mnie.
- Gdyby coś się stało, dzwoń. - rzekła. - Będę u twojego lekarza, bo akurat ma dyżur i zapytam o te wyniki. Może będzie lepiej.. - przymknęła oczu w geście zatrzymania łez. Wstała i już bez żadnego słowa wyszła z hali. 
Z wynikającej nudy i braku psychologa i tego 'celebryty' zaczęłam rozglądać się po sali. Jak już wspomniałam każdy chory mógł przyjść i posłuchać darmowych porad i historii, który w jakiś sposób mogą 'odmienić' jego życie. Oczywiście, prawdopodobieństwo tego jest zerowe, ale jak to ma w zwyczaju powtarzać nasza miejscowa pani psycholog: "Zawsze trzeba marzyć i wierzyć, że nawet najbardziej oddalona od nas rzecz jest bardzo blisko". Momentami nawet kierowałam się tym motto, ale coraz to bliżej zbliżając się do moich końcowych etapów błądzę z nim. Zatrzymałam się wzrokiem na starszej pani bez jednej rączki. Bywała już tu parę razy i wiem, że amputowali jej ją z powodu mięśniaka. Potem zauważyłam Brada, ośmiolatka z mukowiscydozą. Uśmiechnął się do mnie, ale ja jakoś nie potrafiłam tego odwzajemnić patrząc na jego stan. Wtem do sali wszedł nasz psycholog (tym razem mężczyzna) i ta znana osoba..jakiś blondyn, który szerzył się swoimi bielusieńkimi ząbkami przed nami. Nie rozumiałam, dlaczego każdy z obecnych zaczął mu bić brawo i cieszyć się z jego widoku, jak małpka. Przecież on robi to, żeby podbudować swoje ego, a nie poprawić nam nastrój. Żałosne jest postępowanie ludzi w ten sposób. Czy oni nie zdają sobie sprawy z tego, że tylko i wyłącznie jeszcze bardziej nam krzywdzą, a nie pomagają? 
Pan Richard, nasz psycholog, ale i także zdecydowane ulubieniec z pośród wszystkich lekarzy w Wiedniu zajął miejsce w samy środku okręgu, a tajemniczy przybysz ulokował się po jego prawej stronie cały czas (jak dla mnie sztucznie) uśmiechając się.
- Witam wszystkich serdecznie - zaczął lekarz. - Który już raz się spotykamy? - zapytał drapiąc się po skroni.
- Chyba szósty.. - odpowiedziała jakaś dziewczynka.
- Nie prawda. - odparłam. - Bo siódmy. - puściłam jej oczko. 
- Ann ma rację, teraz sobie przypomniałem. Ale to nic, Julia. Każdy miał prawo się pomylić, zwłaszcza, że byłaś naprawdę bardzo blisko. - uśmiechnęłam się słabo, ponieważ czułam tkwiący na mnie wzrok blondyna. Czyżby upatrzył sobie ofiarę do podwyższenia własnej wartości? 
- Dzisiaj nasze spotkanie zaczniemy tradycyjnie od krótkiego wstępu. - odchrząknął. - Stan początkowy naszej grupy wynosił, jak wiecie dwadzieścia pięć osób. Dzisiaj jest nas tylko siedemnastu.. - widocznie było to, że posmutniał. Zdecydowanie wstęp był najgorszym momentem tego spotkania. Pan Richard zawsze mówił w tym momencie o kolejnych ofiarach tej złej śmierci. Nie mogło się obejść bez tego przykrego początku.
- W czwartek pożegnała nas Amelia. Chorowała podobnie, jak Ann na stwardnienie rozsiane. Przegrała swoją dzielną, jak na organizm dziesięcioletniej dziewczynki walką. Choroba męczyła ją od przeszło pięciu lat..Pożegnajmy się naszą kochaną blondyneczką minutą ciszy. - każdy zamilkł w swoim indywidualnym rytmie rozmawiał w myślach z Amelią. Po raz trzeci dnia dzisiejszego się rozpłakałam. Była to jedyna osoba na tych zajęciach, która chorowała na tę samą chorobę, co ja. Mogłyśmy rozmawiać ze sobą o wszystkim: o tym, jaki ten świat jest okropny, o tym, że będziemy zawsze pannami z kotami, o tym, że wprowadzono kolejne leki na rynek, o tym, że nasze złomki (tak nazywałyśmy wózki inwalidzkie) są do kitu i wiele, wiele innych. Jej strata była dla mnie czymś okropnym. W życiu nie podejrzewałam, że to ona pierwsza mnie opuści. Faktycznie, walczyła bardzo ciężko o swoje zdrowie. Jak widać, na próżno. Podniosłam trochę swoją głowę, aby wyciągnąć z kieszeni spodni chusteczkę. Nim się obejrzałam zjawił się obok mnie blondyn z owym przedmiotem. Z pytającą miną przyjęłam go nieśmiało z jego rąk. 
- Dzięki. - odpowiedziałam, a on powrócił na swoje miejsce. Pewnie dla innych wydawał się to bardzo dobry czyn, ale jak dla mnie - zwykły pokaz 'sił dobroci', jak to miałam w zwyczaju określać. Psycholog gestem ręki pokazał, że koniec minuty ciszy właśnie nastąpił, i że przechodzimy do dalszego etapu spotkania.

- Dzisiaj przyszedł was odwiedzić dość nietypowy gość. - zmarszczyłam brwi. Nietypowy? To znaczy, że jeszcze bardziej nas wykorzysta? - Pozwólcie, że przedstawię wam skoczka narciarskiego naszej kadry, Michael Hayboecka! - z promiennym i optymistycznym nastawieniem przedstawił go nam, a następnie każdy zaczął klaskać w dłonie. No, prawie każdy - ja nie klaskałam. Niebieskooki usadowił się wygodniej i zaczął swoją wypowiedź:
- Cześć, wszystkim. Jak się czujecie? - zapytał.
- Umierająco. - odpowiedziałam z ironią. 
- Ann, coś się stało? - zapytał pan Richard.
- Nie, a dlaczego? Po prostu przedstawiam pani Michaelowi realia i tyle. 
- Liczyłem na bardziej pozytywną odpowiedź, Ann. - odparł Hayboeck. Zaśmiałam się sarkastycznie. 
- Tego nie da się przedstawić w pozytywnej postaci. - prychnęłam. Widać było, że chłopak się zraził. I w sumie to dobrze. Nikt nie będzie igrał z uczuciami chorych osób.
- Dobrze - wtrącił się lekarz. - Pan Michael opowie teraz trochę o swojej pracy, a potem wręczy wam niespodziankę. - ponownie klasnął w ręce, a ja czułam, jak zasypiałam z nudów.

Czułam, jakby tandetne i pozbawione całkowitego sensu opowieści szanownego pana Hayboecka o jego wspaniałych skokach na ogromnych skoczniach narciarskich toczyły się całą wieczność, a ja podczas ich słuchania starzała się w niesłychanie szybkim tempie. W rzeczywistości gadał on tylko od przeszło dwudziestu minut, ale ja zdecydowanie miałam już tego serdecznie dosyć. Poczułam, jak moja prawda noga drętwieje, a po lewej przechodzi milion dreszczy. Pomimo tego, iż mój lekarz uważał to za normalny objaw mojego stanu, ja powoli zaczynałam się martwić o siebie. Uniosłam swój wzrok na pana Richarda. Jak zawsze podczas opowiadań swoich gości zajmował się graniem na komórce. Postanowiłam wykorzystać jego nieuwagę oraz zapatrzenie w rozmówców obecnego skoczka. Wyciągnęłam z kieszeni mój telefon i szybkim ruchem wybrałam numer do Sophie na klawiaturze. Już miałam przykładać go do ucha, kiedy rozbrzmiał głos blondyna skierowany do mojej osoby. 
- Coś się stało, Ann? - uniosłam wstydliwie głowę do góry mając na tej samej wysokości wszystkie twarze ów obecnych na hali. Tym samym ruchem schowałam urządzenie do kieszeni i zgarbiona zaczęłam bawić się moimi paznokciami, jak to miałam w zwyczaju. Niebieskooki cały czas na mnie spoglądał oczekując jakiejś odpowiedzi na jego pytanie. Chciałam mu powiedzieć, żeby się po prostu odczepił i zajął z powrotem narażaniem życia na skoczni, ale coś w mojej podświadomości mi tego zabroniło. 
- Chciałam zadzwonić do siostry - oczywiście prawda i ta dobra strona mnie musiała objąć główne stery i powiedzieć mu prawdę. Karałam się w myślach za ten incydent, ale nie uzyskałam takowej sprawiedliwości za niego. Skoro już wpadłam do tego strumienia, postanowiłam wypłynąć na brzeg w sposób dla mnie dumny. - Źle się poczułam - uśmiechnęłam się słabo próbując ukryć moją irytację jego osobą. 
- Co ci jest dokładnie? - zapytał. - Boli cię głowa, brzuch? 
- Nogi.. - odpowiedział niemrawo wskazując na dolne kończyny. - To normalne w moim stanie - zapewniałam go, chcąc zapobiec tej niekomfortowej rozmowie. - Nie musisz przejmować się moim stanem. Nie musisz przejmować się niczyim stanem. - zmarszczyłam brwi. Widoczne było, że chciał coś dodać, co do mojej wypowiedzi, ale w tej chwili pan Richard wyłączył komórkę i wstał z krzesła, co oznaczało koniec rozmowy. Niczym nie przyjęty, zupełnie nie okrzesany w temacie z uśmiechem na twarzy rzekł:
- Dziękuję wam, że chcieliście poświęcić swój wolny czas na te spotkanie. Pamiętajcie, że nawet najcięższą walkę możecie wygrać, życzę wam w tym powodzenia. Do zobaczenia za tydzień. - przekręciłam oczami i zaczęłam ciężko pchać wózek, aby wydostać się z tej sali.

Tradycyjnie Sophie siedziała przy recepcji popijając kawę z automatu. Gdy mnie ujrzała, odłożyła ją na pobliski blat i podeszła do mojej osoby. Przyklęknęła i objęła mnie w pasie.
- Jak było na spotkaniu? - zapytała pełna optymizmu, którego mnie brakowało. 
- Było słabo - odpowiedziałam bez zbędnych kłamstw. Po co bym miała to robić? Zakłamywać samą siebie? Przecież to niedorzeczność..Odchyliła się ode mnie wstając. Z założonymi rękoma spojrzała na mnie smutnym wzrokiem.
- Ktoś cię zdenerwował - rzuciła oznajmująco. - Kto?
- Nie ważne - burknęłam. - Jedźmy już do domu. Tam o wszystkim pogadamy - skinęła głową.
- Faktycznie, to dobry pomysł. Mamy ważny temat do omówienia, właśnie wróciłam od twojego lekarza..

Od Horrible Rose:

hej!
serdecznie Wam dziękuję za tak miłe powitanie pod prologiem! 
myślałam, że będą to raptem 2-3 komentarze, a tu proszę. niezmiernie jest mi miło, ponieważ wiem, że jesteście ze mną i chcecie to czytać. dziękuję! 

mamy już pierwszy rozdział. od razu mogę powiedzieć, że będą one właśnie podobnej długości. pojawił nam się Michael i pierwsza reakcja Ann na jego widok :)

jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.
i jeżeli ktoś przeczyta, to proszę o pozostawienie po sobie jakiegoś znaku. to nic nie kosztuje, a dla mnie ogromna motywacja do dalszego tworzenia.

do zobaczenia za dwa tygodnie!

--------
*ta książka w rzeczywistości nie istnieje
** proszę się nie sugerować datą, która widnieje u góry. prawidłowy zapis to: 12 kwietnia 2015 roku, ponieważ wtedy zaczęłam to pisać, aby potem tylko opublikować. :)













 


piątek, 3 kwietnia 2015

Prolog.

Poczułam lekki powiew świeżego powietrza na mojej twarzy. Otworzyłam moje ciężkie powieki i ujrzałam przed sobą otwarte okno. Promienie słoneczne delikatnie przedostawały się do mojego pokoju tworząc widok, niczym z kartek świątecznych. Podniosłam się do pozycji siedzącej i przeczesałam włosy dłonią. Pragnęłam w tej chwili wstać, przeciągnąć się i jak na normalnego człowieka przystało zająć się czymś pożytecznym. Dopiero potem spojrzałam w prawy kąt pokoju i spoglądając na czarny wózek inwalidzki zrozumiałam, że mogę ewentualnie sobie tylko pomarzyć, ale to i tak nic nie wniesie pozytywnego do mojego życia.
Moja siostra parę dni temu stwierdziła, że popadłam w depresję. Oczywiście, ja nie zgadzam się z jej opinię, jak i opinią innych ludzi. Sądzę, że jestem na tyle dojrzałym człowiekiem i umiem sama rozpoznać u siebie stan dłuższego niefunkcjonowania w trybie normalności. Cóż, właściwie to tkwię w tej samej pozycji od momentu tej fatalnej diagnozy pod koniec 2009 roku. Niby normalny wyjazd w Alpy z rodziną, a tu proszę: zamiast weekendu na stoku spędziłam weekend w niewygodnym, szpitalnym łóżku. Pamiętam, że byłam wtedy przypięta do kilkunastu dziwnych aparatur, które niemiłosiernie pykały mi nad uchem. Mama zawsze siedziała na tym białym taborecie, a tata stał gdzieś przy oknie i modlił się sama nie wiem, o co. Dopiero parę godzin później dotarło do mnie, po co to robił. Modlił się o moje życie, bo one zawisło na włosku. 
Dwudziesty drugi lutego dwa tysiące dziewiątego roku, godzina dwunasta piętnaście po południu. Do mojej sali numer pięć wchodzi lekarz. Jego smętny i ponury wyraz twarzy dał mi do zrozumienia, że jego hipoteza i wcześniejsze założenia okazały się trafne. No i padło: "Ma pani stwardnienie rozsiane."
Wiele osób zadaje sobie pytanie, jak ja normalnie funkcjonuje? Dlaczego ja jeszcze w ogóle żyję? Cóż, momentami sama zadaję sobie te pytania. Jak to się stało, że się jeszcze nie poddałam? Myślę, że to wszystko zależy od siły woli. Nigdy nie lubiłam się nad sobą użalać. Robiłam wszystko perfekcyjnie i nie zważałam na opinie i zdania moich zazdrosnych rówieśników. Mówili mi, że moja duma mnie kiedyś zgubi i poniosę srogą karę. I w sumie ponoszę ją już od sześciu lat, ale jakoś to mnie jeszcze nie zdołowało. Momentami nawet denerwuje, bo gdy macie obok siebie swoją ''ukochaną'' siostrzyczkę, która już powinna dawno mieć przedszkole dzieciaczków i kochającego męża biznesmena kaja się obok mnie od momentu diagnozy. Czasem jest to i nawet wygodnie, ale przez 3/4 tego czasu zdołałam napajać się wygodą już maksymalnie. Chciałabym stać się z powrotem samodzielna, wrócić do szkoły, a tu proszę. Nawet matury nie mam skończonej, ponieważ moi najbliżsi uzgodnili za mnie, że "i tak nigdy nie będę mogła pracować, bo jestem kaleką forever". Tak, powiedzieli dosłownie te słowa. Szczerze powiedziawszy, zabolało mnie to. Wiem, że jest to nieuleczalna choroba, ale czy nawet nie wolno mi marzyć? Lekarze na początku dawali mi rok, a żyję do dziś, więc może kiedyś znajdą na to cholerstwo lekarstwo? A oni już z góry zaplanowali mi życie aż po grób.
Uściślając to wszystko w jedną całość mogę przyznać, że wszystko, co dobre zostało mi na dobre odebrane. Nie mam prawa wychodzić z domu, pracować, uczyć się, sprzątać i co chyba najgorsze: zakochać się. Przyległo do mnie, że mam raczej serce z kamienia i nikt z taką zołzą się nigdy nie zwiąże. W rzeczywistości nikt z tych osób nigdy mnie nie poznał bliżej i nie wiem, że momentami tylko udaję taką twardą i pewną siebie. Czasami mam po prostu ochotę nałykać się tych prochów, co łyka Sophie na tarczycę i dać sobie z tym wszystkim spokój. No, bo jaki to ma sens? Każdy mój dzień wygląda tak samo: wstaję, kiedy chcę, jem, kiedy chcę i potem znowu śpię, do której chcę. I nic poza tym. To mnie strasznie boli, nawet nikt sobie tego nie wyobraża. 
Jeszcze bardziej niż tej cholernej rutyny nienawidzę ciągłego użalania się nade mną. Rozumiem, że każdy wokół się o mnie martwi, ale bez przesady. Umyć się to ja jeszcze chyba potrafię. Ale oczywiście zdania tych wszystkich naukowców jestem z dnia na dzień coraz słabsza i nie ma mowy, aby dożyła do dwudziestki.
Usłyszałam kroki do pokoju. Już nawet nie musiałam zgadywać, kto to. Doskonale wiedziałam, że to moja siostra Sophie. Od rozwodu rodziców to ona się mną zajmuje "za karę". U niej nie ma mowy, aby robiła coś bezinteresownie, zawsze musi być jakiś takiego postępowania. Oczywiście, ona mi zawsze mówi i powtarza, że mnie kocha najmocniej na świecie i zrobiłaby dla mnie wszystko. I w tej chwili uświadamiam sobie, że te najpiękniejsze słowa na świecie tracą sens. Podobnie, jak moje nadzieje na pokochanie bez potrzeby.
- Cześć, Ann - uśmiechnęła się otwierając delikatnie stare drzwi, które i tak już strasznie skrzypiały. Przyniosła ze sobą również tacę z podajże siedmioma zestawami leków, jakie dostawałam zaraz po przebudzeniu. Przekręciłam oczami na ten widok, ponieważ miały one bardzo niedobry smak. - Jak się dzisiaj czujesz? - odłożyła tacę na mój wózek i przysunęła go obok mnie, a sama przysiadła na krawędzi łóżka. Na sam widok tego sprzętu mnie mdliło. To przeważnie dzięki niemu dzisiaj nikt nie spogląda na mnie inaczej niż na poszkodowane dziecko. Wyjęła z prostokątnego opakowania dwie sztuki tabletek i podała mi je na rękę. 
- Nienawidzę ich - powiedziałam, kiedy potrzęsłam się z tego wstrętu nimi wywołanego. - Jak wszystkiego, co mnie otacza. - Sophie pokręciła smętnie głową. 
- Może jednak chcesz zapisać się do tego psychologa? On ci pomoże, zobaczysz. - zaśmiałam się ironicznie. - Dlaczego się śmiejesz? - spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem.
- Bo mam dość takie bezsensownego gadania - odparłam. - Całe życie będziemy się nawzajem oszukiwały? Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że zostało mi niewiele czasu. Tutaj już nawet najlepszy lekarz by mi nie pomógł, Sophie. 
- Zawsze można spróbować. - złapała mnie za rękę. - Kiedyś była taką wesołą i przepełnioną optymizmem dziewczynką. Nie chcesz, aby te czasu wróciły?
- Nigdy nie będę już tą samą Ann, co dawniej. Straciłam wszystko łącznie z nadzieją. Już nigdy nie postawię ani jednego kroku, więc wszystko mi jedno. Przepadło i tyle. - moja siostra wstała i podniosła tacę z wózka. Bez żadnego nawet słowa wyszła z mojej sypialni. Każdego poranka zachowywała się tak samo, jak teraz. Prawiłam jej wykłady odnośnie mojego stanu psychicznego, że i tak umieram, że to nie ma nawet najmniejszego sensu. Gdzieś tam w podświadomości czułam, że źle wobec niej postępuję. Ale jestem ciekawa, jakby ona zachowywała się wobec mnie, kiedy ja byłabym zdrowa, a ona ciężko chora. Taki człowiek jest pozbawiony wszelkich ambicji i pozytywów. Ma dość ciągłego gadania, że wszystko będzie dobrze, bo doskonale wie, że już nie będzie. Jedynym jego pragnieniem jest święty spokój przed nachodzącym kresem. I tyle.

♥♥♥

Od Horrible Rose:

hej :)
mamy już prolog, czyli wstęp do tej historii. 
od razu mogę powiedzieć, że nie będzie ona przesłodzona i przepełniona cukrowymi kolorami. 

rozdziały będą pojawiać się, co około dwa tygodnie ^^ muszę wyrobić się jeszcze z nauką i innymi obowiązkami, więc bardzo was przepraszam za duże wyczekiwanie (jeżeli oczywiście takie będzie, bo tak to chyba nikt na niczym nie straci)

do następnego!